piątek, 18 lipca 2014

Rozdział Siedemnasty

Okej i mamy 100 post. Przepraszam Vesnnę za to, że robi się coraz dziwniej. I przepraszam za ten rozdział. Naprawdę bardzo was przepraszam. Ale no cóż... HAHAHAHA. Nie mogłam się powstrzymać by tak to napisać. Jestem podłą osobą. Możecie mnie zabić w krwawej zemście.

Od tego czasu minęło kilka dni. Właśnie siedziałam na fotelu i czytałam książkę gdy nagle przede mną pojawili się Matakei i Te Mate. Byłam zaskoczona a oni byli śmiertelnie poważni.
-Co się stało? Czemu jesteście tu obaj?
-Ktoś otworzył Puszkę Pandory.
-Co?!- zarwałam się z miejsca a książka wylądowała na ziemi.
-Przepraszamy ale musimy przekonać Whawhai’a by wrócił a do tego musimy go znaleźć.
-Jak to zrobicie?- zapytałam.
-Już zaczął swoją robotę na południu i pewnie wciąż tam jest.
Pokiwałam głową a oni zniknęli. Opadłam na fotel i zamknęłam oczy. Po chwili wyjęłam telefon i poinformowałam Evana o tym co się stało. Powiedział, że zaraz tam będzie. Gdy ktoś zapukał do drzwi. Pomyślałam, że to on i nie patrząc przez wizjer otworzyłam drzwi. Od razu zostałam przyciśnięta do ściany a ktoś wpił się w moje usta. Zapach mierzi i rdzy oraz dziwna ciepła substancja na dłoniach mężczyzny podpowiedziała mi, że był on cały we krwi. To musiał być Whawhai. Po chwili odegnał się i ujrzałam jego prawdziwą twarz. Miał rude, niemalże czerwone włosy. Twarz może i była przystojna ale pociemniałe czerwone tęczówki wystarczająco mnie przerażały.
-Jak mężczyzna wraca z wojny to oczywiste, że chce pocałować swoją kobietę.
-Nie jestem twoja.- warknęłam.
-Ale będziesz.
Podniósł mnie a ja krzyknęłam. Jedną ręką przyciskał mnie do siebie a drugą podtrzymywał. Nagle ruszył do wyjścia. Zaczęłam się szarpać ale równie dobrze mogłam walić w ścianę. Gdy wyszliśmy na korytarz zamarłam. Wszystko było w płomieniach a na ścianach była krew. Dopiero później zobaczyłam leżącą nieruchomo postać. Chłopak miał jasnobrązowe włosy, był niemalże blondynem. Jego twarz wyrażała ból i rozpacz. I te jasne, błękitne oczy. Nie! Nie, wszystko tylko nie to. To był Evan a jego szklany wzrok wpatrywał się we mnie. Zaczęłam krzyczeć. To był bardziej wysoki pisk, pełen rozpaczy i bólu. On nie mógł nie żyć. To nie mogło się stać. Dłoń mordercy Evana, Whawhai’a zaczęła mnie gładzić po głowie. Ignorowałam go, po jakimś czasie straciłam przytomność. Gdy się obudziłam z ulgą zobaczyłam sufit hotelowego pokoju. Za chwilę przyjdzie mój ukochany pracownik tego miejsca a ja go chyba pocałuję. Ba, chyba nawet się z nim prześpię. To był tylko sen. Usiadłam i przeciągnęłam się. W tym momencie z łazienki wyszedł chłopak o czerwonych włosach i czerwonych oczach. Jeden ręcznik był owinięty wokół jego bioder a drugim wycierał włosy i barki. Zamarłam. Nie. On najwyraźniej nie przejął się moją miną, bo uśmiechnął się.
-Obudziłaś się. Jak się czujesz, kochanie? Przepraszam ale nie puściłby mnie do ciebie. Musiałem go zabić.

Najpierw poczułam łóżko pod moimi plecami a potem na boku. Zwinęłam się w kłębek i poczułam jak z moich oczu płyną łzy. Evan naprawdę nie żyje. Zaczęłam się trząść i ledwie zauważyłam jak łóżko obok mnie się ugina i ledwie poczułam usta Whawhai’a na skroni. Powiedział coś a ja odpłynęłam w niebyt. Wiedziałam, że to tylko sen a nie śmierć. Szkoda.

1 komentarz: